Światełko

Gasną światła mego miasta, niespokojni idą spać. W sercu moim myśl narasta, że nie jestem jednak sam.

Znowu w gwiazdach dusz szukają, jakby mało mieli zła. We śnie zagłady czekają, lecz nie dziś się kończy świat.

Nie ja jeden niebo kocham, sam nie jestem w matni tu. Ktoś wraz ze mną nocą szlocha i ktoś inny jest, nad tłum.

Standing by my side of Nowhere

There is dark verge of the light, there is finish of the fight. Sun is setting yellow-gray, it’s the ending of life’s play.

Standing by my side of life, trembling hand with shining knife. All alone, forgotten but it’ll be finished with one cut.

There are whispers of good God, and no people drawing mad. He’s the justice of the world, none of us is being more.

Standing by my side of life, crawling forward into light. All alone, just staring there, where the others have just left.

Wszystko umiera

Drzewa straciły żółte kolory i błękit nieba poszarzał znów. Jesień dodaje latu pokory, a za jej pasem jest zima już.

Ludzie też tracą swoje kolory, w bezbarwną, narkotykową ciecz. Lecz im brakuje tamtej pokory, co chyba jednak powinni mieć.

Jesienne deszcze są bardzo smutne, kropla za kroplą, anielski ból. Prawa przyrody, jakże okrutne, lecz jednak wrócą na wiosnę cud.

Ludzie, pozornie, głośno się śmieją, źrenice wielkie urosły im. Lecz w prawach własnych wnet otępieją i w jednej chwili przestaną żyć…

Bez morału

Otacza mnie tłum beznadziejnie pustych głów. Przekrzykują się wzajemnie i nie szczędzą ciętych słów. Mam układy ze wszystkimi – jednych kocham, drudzy mnie kupili.

Beznadziejne położenie w epicentrum wszelkich burz. Ku nicości narodzony, zawieszony pośród mórz. Jedne płyną lekkomyślnie, drugie – piękne, lecz… czar pryśnie!

Ustawiony do kolejki po papierek końca szkół. Gdyby nie zrządzenie losu, nie zastałabyś mnie tu. Teraz słyszę z boku szept – bez ciebie nie było tak źle.

Tak rozdarty, bo myślący, nie zaś głupi niczym but. Kiedy umysł mam otwarty, zbyt nim wiele muszę czuć. Bez morału kończę wiersz – ty dopowiedz, co tam chcesz, albo obróć w pusty śmiech…

Mniej-więcej

Więcej, niż zwierzę, mniej jednak, niż Bóg, rozdarty, lecz wierzę, że muszę być tu. Szmaciana kukiełka w teatrzyku gwiazd i patrzą znad szkiełka, jak me życie trwa.

To niezła komedia, jak targa mną los. W ich encyklopediach widnieję pod „klops”. A jestem wyjątkiem od reguł i praw, zwą mnie prapoczątkiem nauki i kłamstw.

Bo gdy piszą książki, jak biegam tu-tam, załatwiam pieniążki, pracuję – ot, tak. Chaotyczne ruchy to dla mnie jest sport, gdy tracę uśmiechy, to dręczy mnie coś.

I czasem wołają ekspertów od spraw, bo się spotykają dwa klopsy – ot, tak. Reakcją nazwali złączenie dwóch dusz, lecz my, niby-mali – miłością i już.