G pojechał przed pracą – czyli koło 7 rano – poodbierać zaświadczenia. ZUS oczywiście pracuje od 8, więc się niepotrzebnie przeszedł. Na szczęście, skarbówka wstaje wcześniej (a może po prostu szybciej kończy picie porannej kawy), więc tam bez problemu zaświadczenie odebrał. Co prawda z okienka „przyjmowanie wniosków” a nie „wydawanie zaświadczeń” (z którego go przepędzono), ale darowanemu – za 21zł – koniowi w zęby się nie patrzy.
Koło 7:30 G dojechał do wydziału ksiąg wieczystych sądu rejonowego (by sobie krótszą nazwę zrobili). Tam urzędniczki siedzą od 7 ale nie przyjmą interesanta przed 8. Może to co napiszę, będzie krzywdzące dla zapracowanych i słabo opłacanych pracowników sądu, ale z tego co widziałem, praca w godzinach 7-8 polega głównie na parzeniu kawy i pogaduszkach. Niemniej, 30 sekund na wydanie zaświadczenia nikt nie znajdzie. Przynajmniej G nie musiał wyjść na dwór, bo ochroniarz pozwolił mu poczekać w budynku.
W międzyczasie kilka telefonów do ZUSu. Przed 8 nikt nie odbiera.
Punkt 8:00 G wszedł do pokoju z kwitkiem… I mało z tym kwitkiem nie odszedł. Zaświadczenie wg urzędniczki, owszem, ma być dzisiaj ale… po południu. Na kulturalnie zwróconą uwagę że nikt tego nie wspomniał przy składaniu oraz prośbę o litość po pół godzinie czekania, zaświadczenie na szczęście się znalazło.
Po wyjściu telefon do ZUSu. Po 8 też nikt nie odbiera. Dopiero o 8:07 ktoś podniósł telefon i okazało się że w ZUSie to samo, co w sądzie – 7 dni minie po południu, a nie rano, zaświadczenia nie ma i nie wiadomo o której godzinie będzie. G odpuścił i poszedł do pracy.