Wszystko umiera

Drzewa straciły żółte kolory i błękit nieba poszarzał znów. Jesień dodaje latu pokory, a za jej pasem jest zima już.

Ludzie też tracą swoje kolory, w bezbarwną, narkotykową ciecz. Lecz im brakuje tamtej pokory, co chyba jednak powinni mieć.

Jesienne deszcze są bardzo smutne, kropla za kroplą, anielski ból. Prawa przyrody, jakże okrutne, lecz jednak wrócą na wiosnę cud.

Ludzie, pozornie, głośno się śmieją, źrenice wielkie urosły im. Lecz w prawach własnych wnet otępieją i w jednej chwili przestaną żyć…

Bez morału

Otacza mnie tłum beznadziejnie pustych głów. Przekrzykują się wzajemnie i nie szczędzą ciętych słów. Mam układy ze wszystkimi – jednych kocham, drudzy mnie kupili.

Beznadziejne położenie w epicentrum wszelkich burz. Ku nicości narodzony, zawieszony pośród mórz. Jedne płyną lekkomyślnie, drugie – piękne, lecz… czar pryśnie!

Ustawiony do kolejki po papierek końca szkół. Gdyby nie zrządzenie losu, nie zastałabyś mnie tu. Teraz słyszę z boku szept – bez ciebie nie było tak źle.

Tak rozdarty, bo myślący, nie zaś głupi niczym but. Kiedy umysł mam otwarty, zbyt nim wiele muszę czuć. Bez morału kończę wiersz – ty dopowiedz, co tam chcesz, albo obróć w pusty śmiech…

Mniej-więcej

Więcej, niż zwierzę, mniej jednak, niż Bóg, rozdarty, lecz wierzę, że muszę być tu. Szmaciana kukiełka w teatrzyku gwiazd i patrzą znad szkiełka, jak me życie trwa.

To niezła komedia, jak targa mną los. W ich encyklopediach widnieję pod „klops”. A jestem wyjątkiem od reguł i praw, zwą mnie prapoczątkiem nauki i kłamstw.

Bo gdy piszą książki, jak biegam tu-tam, załatwiam pieniążki, pracuję – ot, tak. Chaotyczne ruchy to dla mnie jest sport, gdy tracę uśmiechy, to dręczy mnie coś.

I czasem wołają ekspertów od spraw, bo się spotykają dwa klopsy – ot, tak. Reakcją nazwali złączenie dwóch dusz, lecz my, niby-mali – miłością i już.

Bezszelestny koniec

Moje życie bezszelestnie traci sens, Już na starcie kończy się bezkresny bieg. Cały ból mój ujął w jeden niemy krzyk, W sercu swoim mnie nie nosi żaden nikt.

Nie odeszłaś, bo nie byłaś przy mnie, gdy W gruzy legły najdrobniejsze moje sny. W Twoim wzroku coś z pewnością było, wiem. Było kłamstwem, lecz je rozpoznałem źle…

Poranek

Widuję Cię codziennie, gdy tylko wstaje dzień. Jedziemy autobusem minutę, może dwie.

Codziennie na przystanku mój wzrok w Twą patrzy twarz. Jak zawsze o poranku, słońca z niej płynie blask.

I chyba nawet lubię spotykać rano Cię. I nawet wiem na pewno, że i Ty kochasz mnie.

Gdy ktoś popatrzy z boku, stwierdzi „dziewczynę masz”. Lecz ja mówię o Bogu, co ma promienną twarz.