Przyjaźń od pierwszego wejrzenia

To nie jest zwykły przesąd, lecz wiara w szósty zmysł. Nie zwiódł mnie nigdy dotąd, choć nieraz przyniósł łzy.

To nie jest czcze gadanie, lecz empiryczny fakt. Już czasem tak się stanie, odmianę niesie wiatr.

To nie jest też przypadek, lecz Boga dobry gest. Dziękuję jemu zatem, kimkolwiek teraz jest.

Bo jak to się stać mogło, że w oczy spojrzał wzrok? I jak do tego doszło, że stanął pierwszy krok?

My, niby nieznajomi, lecz jakby znani już, bo we wspólnej rozmowie z tysiącem wspólnych słów.


Nieczęsto tak się dzieje i któż to docenia?… Przyjaźń – od pierwszego wejrzenia.

Niepotrzebny?

Powiedz mi, czemu wcale nie liczą się dla Ciebie moje uczucia? Dlaczego sprowadzasz je do siekiery w końcu ci przejdzie wielkiej lecz zwykłej cierpliwości dlaczego tak ci na mnie zależy ucieszyłbyś się gdyby coś mi się stało ty mnie wcale nie słuchasz albo co gorsza do milczenia? To, że Ty nie kochasz nie znaczy, że ja nie mogę kochać Ciebie. A po tym, co niegdyś – może bez słów czy mówienia wprost, ale jednak – mi obiecałaś, jaka wielka nie będzie Twoja przyjaźń, wybacz, ale zawsze będę czuł, że to jednak trochę za mało. I niełatwo mi nie odrzucić tego, całkiem dać sobie z Tobą spokój. Każde spojrzenie na Ciebie w pewien sposób boli. Szkoda, że nie umiesz docenić tego, że jednak ciągle patrzę…

Nad Wielkim Stawem

Góry utoną w czerwieni szczerozłotej. Mgiełki się zepną w firany jeden wzór. Noc pozapala latarni gwiezdną flotę. Spadnie na drogi w tumany wzbity kurz.

Człowiek ostatni zniknie za horyzontem. Zapali w mieście światełek małych moc. Dostrzeże ledwie zmrużonym oka kątem Jedwabną kołdrą okrytą górską noc.

Nad Wielkim Stawem położę się samotny. Wycisnę kontur swój własny w źdźbełkach traw. Wśród ruin smutku powiew wiatru przelotny Poniesie pamięć o bólu, który znam…

W arce Noego

Pragnąłem słońca, jak nikt na Ziemi, Szukałem światła, chciałem świat zmienić. Prosiłem Boga, aby mi pomógł, Lecz był zajęty pomocą komuś.

Deszcz ciągle pada, już piąty tydzień Nic poza strugami deszczu nie widzę. Pewnie już będzie lało tak dotąd, Aż się na Ziemi złej zrobi potop.

Tańczę w tym deszczu, cóż zrobić mogę, Smutek zachlapię swój cały błotem. Filozofowie i naukowcy Dawno już poszli gdzieś na manowce.

Mówią złe chmury o tej powodzi, Ktoś zaczął prosić innych do łodzi. Gdy w niej wśród zwierząt samych usiędziesz, Wspomnij, że mnie tam nigdy nie będzie…

Królowa zórz

Tak długo się nie znaliśmy, na oceanie żaglówki dwie. Zawsze przeciwne wiatry mieliśmy, każde swój własny wielbiło brzeg.

Przeciwne wiatry, ironia losu, naprzeciw siebie zawiodły nas. Kurs kolizyjny – to w taki sposób nastał przedziwnej przyjaźni czas.

Poznałem Twoje bezkresne morze, wiatr w moje żagle przestawał dąć. A gdy widziałem wspaniałą zorzę, wiedziałem zawsze, że to Twój port.

W Twym porcie swoją znalazłem przystań, gdzie błogi spokój, znikał mój lęk. Wierzyłem, że tam na zawsze wytrwasz, woda wokoło zamknęła się.

Było bajecznie przez ponad miesiąc, chociaż to obcy był dla mnie port. Tak cumowałem, nigdy nie wiedząc, że już się zbliżał okrutny sztorm.

Wyrwał mnie z portu, wcale nie dalej, niźli mil morskich niecałe pięć. Drewno żaglówki strzaskał na skale, w ręku pozostał jedynie ster.

Sam nawet nie wiem, jak to przetrwałem, woda okryła mnie kręgiem fal. Chciano mi pomóc, lecz się nie dałem, pragnąłem wrócić, gdzie przystań ma.

Przeciwne wiatry, tak jak powinny, z dala od siebie trzymały nas. Latarnia zgasła w porcie niewinnie, trudny powrotu był długi czas.


Rany zarosły i już nie krwawię, nawet mą przystań oddał mi los. Nad moją łódką żagiel dziurawy, jak ja odpłynę, gdy wróci sztorm?…