Nad Wielkim Stawem

Góry utoną w czerwieni szczerozłotej. Mgiełki się zepną w firany jeden wzór. Noc pozapala latarni gwiezdną flotę. Spadnie na drogi w tumany wzbity kurz.

Człowiek ostatni zniknie za horyzontem. Zapali w mieście światełek małych moc. Dostrzeże ledwie zmrużonym oka kątem Jedwabną kołdrą okrytą górską noc.

Nad Wielkim Stawem położę się samotny. Wycisnę kontur swój własny w źdźbełkach traw. Wśród ruin smutku powiew wiatru przelotny Poniesie pamięć o bólu, który znam…

W arce Noego

Pragnąłem słońca, jak nikt na Ziemi, Szukałem światła, chciałem świat zmienić. Prosiłem Boga, aby mi pomógł, Lecz był zajęty pomocą komuś.

Deszcz ciągle pada, już piąty tydzień Nic poza strugami deszczu nie widzę. Pewnie już będzie lało tak dotąd, Aż się na Ziemi złej zrobi potop.

Tańczę w tym deszczu, cóż zrobić mogę, Smutek zachlapię swój cały błotem. Filozofowie i naukowcy Dawno już poszli gdzieś na manowce.

Mówią złe chmury o tej powodzi, Ktoś zaczął prosić innych do łodzi. Gdy w niej wśród zwierząt samych usiędziesz, Wspomnij, że mnie tam nigdy nie będzie…

Królowa zórz

Tak długo się nie znaliśmy, na oceanie żaglówki dwie. Zawsze przeciwne wiatry mieliśmy, każde swój własny wielbiło brzeg.

Przeciwne wiatry, ironia losu, naprzeciw siebie zawiodły nas. Kurs kolizyjny – to w taki sposób nastał przedziwnej przyjaźni czas.

Poznałem Twoje bezkresne morze, wiatr w moje żagle przestawał dąć. A gdy widziałem wspaniałą zorzę, wiedziałem zawsze, że to Twój port.

W Twym porcie swoją znalazłem przystań, gdzie błogi spokój, znikał mój lęk. Wierzyłem, że tam na zawsze wytrwasz, woda wokoło zamknęła się.

Było bajecznie przez ponad miesiąc, chociaż to obcy był dla mnie port. Tak cumowałem, nigdy nie wiedząc, że już się zbliżał okrutny sztorm.

Wyrwał mnie z portu, wcale nie dalej, niźli mil morskich niecałe pięć. Drewno żaglówki strzaskał na skale, w ręku pozostał jedynie ster.

Sam nawet nie wiem, jak to przetrwałem, woda okryła mnie kręgiem fal. Chciano mi pomóc, lecz się nie dałem, pragnąłem wrócić, gdzie przystań ma.

Przeciwne wiatry, tak jak powinny, z dala od siebie trzymały nas. Latarnia zgasła w porcie niewinnie, trudny powrotu był długi czas.


Rany zarosły i już nie krwawię, nawet mą przystań oddał mi los. Nad moją łódką żagiel dziurawy, jak ja odpłynę, gdy wróci sztorm?…

Poza horyzontem zdarzeń (Dwa tysiące)

Spójrz na niebo tuż nad nami, tam błękitna moja Ziemia. Kołyszą ją gwiazdy snami, planecie też matki trzeba.

Zamieszkali na niej ludzie, chyba dzisiaj poszaleli. Spójrz, jak pięknie w swoim trudzie kolorowy szał rozpięli.

Wyspy, państwa, kontynenty, wszystkie w barwach, huku toną. Niechaj będzie świat przeklęty, skoro w takiej fali spłonął.

Cóż, że w sztucznych ogniach piękno? Cóż, że wzniosłych słów masz morze? Nie-me tylko serce pękło. Gdzież to piękno jest na codzień?

Nadzieje z daleka nikłe, chodź, pokażę Ci świat marzeń. Jeszcze chwila, zaraz zniknę poza horyzontem zdarzeń.

Znów idą Święta

Znowu idą najpiękniejsze w roku dni. Znowu światła kolorowe iskrzą się. Znów w prezencie dostaniemy nowe sny. W te dni świat nasz jakiś taki lepszy jest.

Znów choinek z lasu przyjdzie wyciąć sto. Znowu życie swoje straci biedny karp. Ale przecież to jest takie małe zło, W końcu w Święta tradycyjnie lepszy świat.

Gdzieś dwie świeczki ktoś zapali w domu sam, Niech nie płacze, bo przynajmniej ma swój dom. Ktoś wyskoczy, kończąc życie, z okna tam. Lecz śpiewajmy, bo rodzinne Święta są.

Znów na drogach w samochodach zginie tłum. W telewizji puszczą mroczny film dla mas. I cóż z tego, że się znów narodzi Bóg, Skoro nigdy mu nie damy żyć wśród nas?…