Tak długo się nie znaliśmy, na oceanie żaglówki dwie. Zawsze przeciwne wiatry mieliśmy, każde swój własny wielbiło brzeg.
Przeciwne wiatry, ironia losu, naprzeciw siebie zawiodły nas. Kurs kolizyjny – to w taki sposób nastał przedziwnej przyjaźni czas.
Poznałem Twoje bezkresne morze, wiatr w moje żagle przestawał dąć. A gdy widziałem wspaniałą zorzę, wiedziałem zawsze, że to Twój port.
W Twym porcie swoją znalazłem przystań, gdzie błogi spokój, znikał mój lęk. Wierzyłem, że tam na zawsze wytrwasz, woda wokoło zamknęła się.
Było bajecznie przez ponad miesiąc, chociaż to obcy był dla mnie port. Tak cumowałem, nigdy nie wiedząc, że już się zbliżał okrutny sztorm.
Wyrwał mnie z portu, wcale nie dalej, niźli mil morskich niecałe pięć. Drewno żaglówki strzaskał na skale, w ręku pozostał jedynie ster.
Sam nawet nie wiem, jak to przetrwałem, woda okryła mnie kręgiem fal. Chciano mi pomóc, lecz się nie dałem, pragnąłem wrócić, gdzie przystań ma.
Przeciwne wiatry, tak jak powinny, z dala od siebie trzymały nas. Latarnia zgasła w porcie niewinnie, trudny powrotu był długi czas.
Rany zarosły i już nie krwawię, nawet mą przystań oddał mi los. Nad moją łódką żagiel dziurawy, jak ja odpłynę, gdy wróci sztorm?…