Szedł chwiejnym krokiem, trochę do przodu. Na świat mnie przyniósł ot – bez powodu.
Padał zemdlony, wtedy – płakałem. Dostawał czkawki, a ja cierpiałem.
Niby bezbronny, lecz – prowokował. Kiedy go biją, mnie boli głowa.
Miał czasem wizje pełne kolorów. Znikały szybko w cieniu potworów.
I lubił swoich – jak on, pijanych. Pamiętam gorzki smak – zakochanie…
Moje istnienie w ten oto sposób zwykłym omamem spitego losu…